środa, 13 marca 2013

Pod ciśnieniem, czyli...jak ja to robię?



Ten wpis to dalszy ciąg tego, co napisałem na blogu 27 stycznia. Na podstawie własnych doświadczeń i spostrzeżeń przybliżę kilka technik, które stosuje na codzień. Pierwszą z nich będzie wizualizacja. Moje pierwsze doświadczenia w tej materii (czysto teoretyczne), sięgają mniej więcej połowy lat 90. Miały one swoje początki po wnikliwych lekturach pism pokroju Nieznany Świat czy Nie z tej Ziemi. To jednak były tylko pierwsze powiewy zainteresowania i w rzeczy samej, daleko było do jej praktycznego zastosowania. Musiał upłynąć pewien czas i musiały także zmienić się okoliczności. W 2003 roku wpadła w moje ręce książka Geralda Epsteina, Uzdrowienie przez wizualizację. Nie od razu ją odkryłem i przeczytałem. Ale tak się złożyło, że niedługo potem zacząłem miewać uporczywe bóle karku. Bywały dni, kiedy trudno było mi nawet lekko poruszać głową. Rozważałem już pójście do ortopedy (choć nie znoszę lekarzy i unikam ich jak mogę), lecz w przypływie impulsu postanowiłem sięgnąć po książkę i sam sobie pomóc. Tak też uczyniłem. O schorzeniach kręgosłupa był tam zresztą całkiem ciekawy rozdzialik. Przeczytałem jednak całą książkę, wybrałem najbardziej mi odpowiadającą technikę i...zacząłem ćwiczenia.
Początki były zupełnie niesatysfakcjonujące. Zresztą istniał we mnie wtedy w ogóle zbyt duży ładunek frustracji i braku cierpliwości, toteż zadanie wydawało mi się niezwykle trudne. Na szczęście z pomocą przyszła mi ówczesna dobra znajoma- praktykantka Reiki, która "nastroiła" mnie na ćwiczenie pod kątem zwiększenia dystansu do wykonywanej czynności i do całej sytuacji. To pomogło. Zacząłem mniej wymagać i stałem się baczniejszym obserwatorem i świadkiem procesu w jakim uczestniczyłem. Owe ćwiczenia wykonywałem codziennie, przeznaczając na nie od kilku do kilkudziesięciu minut. Autor w owej książce przedstawia różne sposoby na uzyskanie odpowiedniej "sytuacji bazowej". Ja osobiście preferowałem niniejszą:
1) Pozycja siedząca na krześle, gdzie ręce luźno zwisają do podłogi. Pozycja wyprostowana. Stopy ułożone całą powierzchnią na ziemi.
2) Oczy zamknięte lub półprzymknięte.
3) Pierwszy etap to skoncentrowanie się na oddechu. Początkowo starałem się aby był głęboki i powolny, zaś z czasem pozostawiałem go "samemu sobie".
4) Wyobrażenie sobie jakiegoś miejsca znajomego, które lubię lub gdzie czuję się dobrze. Tu korzystałem z szerokiego wachlarza możliwości. Z reguły były to znajome miejsca gdzieś z prowincji, które znałem od dzieciństwa i które uwielbiałem.
5) Ten etap był najtrudniejszy. Starałem się skoncentrować i wyciągnąć z tych elementów które widzę, a są mi bliskie i znajome coś w rodzaju siły, którą później kierowałem na wyobrażone miejsca bólu i dyskomfortu.
Muszę przyznać że na samym początku efekty tej pracy były mizerne. To znaczy próbowałem robić wszystko według wskazówek, jednak nie rzutowało to jakkolwiek na poprawę sytuacji. Wręcz przeciwnie! Podczas kilku takich sesji ból potrafił narastać (być może to efekt obranej pozycji, choć nie zawsze tak było) i całkowicie zniweczyć wypracowaną wcześniej koncentrację. Pamiętam jednak dobrze pewną wieczorną sesję, która była przełomowa. Po całym dniu bólu karku, z trudem zmusiłem się do niej i z rezygnacją usiadłem na krześle. Zacząłem realizować ćwiczenie krok po kroku i nagle dostrzegłem że...ból minął. Po prostu zniknął. Po jakimś czasie zauważyłem dopiero pewną prawidłowość a w zasadzie błąd, jaki czyniłem przy wcześniejszych sesjach. Każdy punkt realizowałem niesłychanie starannie i pod wręcz surową kontrolą umysłu. Gdy dochodziłem tak do ostatniego- kluczowego punktu ćwiczenia, mój umysł ingerował wciąż tak bardzo, że nie możliwe było spontaniczne skierowanie "mocy wyobrażenia" na problem. Po prostu umysł mi w tym przeszkadzał. Tamtego zaś wieczora zrobiłem to szybko i właśnie spontanicznie, toteż umysł nie zdążył zareagować. Ból minął zaś momentalnie. Tę sesję ćwiczeń powtarzałem jeszcze przez kilka dni, ale ku mojemu zadowoleniu ból nie tylko stracił na intensywności, ale też podczas samego ćwiczenia wyraznie zanikał. Tym razem jednak robiłem wszystko, by przechodzenie przez poszczególne etapy stawało się naturalne i nie wymuszone przez umysłowy harmonogram. I to było to! Dość powiedzieć, że te uporczywe bóle minęły całkowicie i już nie powróciły. Ja sam jednak od tamtego czasu zacząłem stosować te techniki, które służyły mi jako forma odreagowania stresu, czy jako element radzenia sobie z sytuacjami pełnymi napięcia. Widać więc że o ile technika wizualizacji niesie pewną wartość terapeutyczną, to jednak może być swobodnie wykorzystana jako swoisty przerywnik w stresującej sytuacji, bądź pewnej męczącej i długotrwałej czynności (np.pracy).
Ale przejdźmy teraz do medytacji. Napisano o niej już tyle rzeczy, że w istocie rozprawy teoretyczne na jej temat zajmują niemałą część wszelkiego typu opracowań z dziedziny duchowości, technik rozwoju osobowości itd. Moja z kolei przygoda z nią rozpoczęła się od poznania pewnej fascynującej książki. Książki, która w pewien sposób zmieniła moje dotychczasowe postrzeganie. Mowa o pracy Ricka Philipsa pt. Przebudzenie boskiego dziecka. Gdy sięgałem po nią, moja wiedza z dziedziny ezoteryki i rozwoju duchowego dopiero się formowała, dopiero była w fazie pierwotnej. I to dzięki niej właśnie, dokonał się swoisty skok jakościowy na tym polu, a ja zrozumiałem w przeciągu krótkiego czasu coś bardzo ważnego i osobistego. Nie będę teraz przytaczał wszystkich sytuacji i relacjonował jak w istocie to wyglądało. Fakt faktem, książka otworzyła przede mną pewien nowy rozdział w życiu i stała się punktem odniesienia dla wielu przemyśleń i odczuć. Ale wróćmy do medytacji. Książka nie traktuje o niej bezpośrednio, jednakże na samym jej końcu znajduje się kilka bardzo interesujących ćwiczeń. Jedno z nich nazywa się Ćwiczenie z białym światłem. Od tego wszystko się zaczęło.
Dwie popularne pozycje:  lotos i pół lotos

Owe ćwiczenie które mimo nazwy może sugerować jakieś wyobrażenie, nie należy do ćwiczeń wizualizacyjnych. Wręcz przeciwnie. Chodzi w nim o uzyskanie pewnego stanu, za którym czeka nas...niespodzianka. Po wielu mało owocnych próbach owa niespodzianka spotkała i mnie. Było to dla mnie na tyle niezwykłe i budujące, że w istocie rzuciłem się na temat jak wygłodniały pies. W przeciągu krótkiego czasu przewertowałem kilkanaście pozycji z dziedziny medytacji, począwszy od TM a skończywszy na medytacyjnych technikach w tradycji Dogczen. Chwytałem wszelkie informacje na ten temat i próbowałem zaznajomić się z wieloma technikami. Jednak znów musiało upłynąć kilka ładnych lat, bym mógł dorosnąć do wprowadzenia w życie tej wiedzy i uczynienia z niej systematycznej metody pracy nad swoim wnętrzem. Zatem...jak ja to robię?
Pozycja birmańska

Po pierwsze uważam, że nie ma czegoś takiego jak...właściwa medytacja. Wiele podręczników opisuje różne techniki jako te właściwe i dające nadzieje na odpowiedni efekt. Ale zacytuje tu Alana Wattsa "A kto u licha wie, jaki efekt jest dla Ciebie najlepszy?" Otóż to. Medytacja przede wszystkim nie może być z założenia nastawiona na jakikolwiek efekt. Nie tędy droga. "Robienie" medytacji to właśnie błędna interpretacja, która sprowadza całe zamierzenie do poszukiwania efektu i czekania na niego. Tymczasem medytacja musi być jedynie byciem. Niczym więcej i niczym mniej. To ma być stan naturalny a nie wypracowany, czy stworzony przez przyjęcie takiej lub innej postawy lub techniki oddechowej. W ten sposób postrzega medytację, wielokrotnie już przytaczany przeze mnie Eckhart Tolle.



Ja podchodzę do tego również bardzo liberalnie i bez sztywnych reguł. Stosuję różne pozycje (moja ulubiona to pół lotos i zen), choć zdarzało mi się medytować w pozycji leżącej i siedzącej. Ważne jest, by sama pozycja była stabilna, a pozostałe czynniki możemy dopasować już typowo do swoich potrzeb. Z reguły do medytacji najbardziej nadaje się wczesna pora dnia, lub wieczór. I w istocie ja także korzystam z obu. Jednak nigdy nie staram się medytować po ciężkim dniu, kiedy jestem zmęczony lub z trudem przychodzi mi koncentracja. Wówczas wolę wykonać nawet krótkie ćwiczenie wizualizacjne czy oddechowe. Przyniesie to nieraz lepszy skutek, a i da wystarczający relaks.
Pozycja ZEN

Różnie też wygląda sprawa z tzw. czynnikami zewnętrznymi. Jedni wolą medytować w całkowitej ciszy, podczas gdy inni wykorzystują do tego celu np. muzykę relaksacyjną lub wszelkiego rodzaju odgłosy natury. Ja szczerze mówiąc preferuje te ostatnie i bardzo dobrze wpływa na mnie plusk strumienia, odgłos deszczu czy śpiew ptaków (dlatego uwielbiam to robić np.w leśnym zaciszu). Gdy tego rodzaju rzeczy zostaną już ustalone, można skupić się na samym procesie bycia.
I tu również uzyskamy mnogość technik. Od oddechowych, po stosowanie mantr czy etapów liczenia. Ja preferuję technikę "czucia" oddechu. Pierwszą fazę kontrolowaną i późniejszą, już całkowicie naturalną i bezwiedną.

Na koniec mała dygresja. W spostrzeżeniach odnośnie rozwoju duchowego, wciąż obowiązuje pewien paradygmat, który każe postrzegać medytacje jako etap na drodze do...czegoś tam. Co więcej wielu ludzi zaczyna medytować, bo sądzi że tym samym wejdą na ścieżkę jakiegoś wyższego rozwoju, która ukaże im życie w nowym (pełniejszym) wymiarze. To pewna pułapka. Oczekiwanie na "przyjście zbawienia" może w istocie srodze nas rozczarować i jedynie odsunąć proces prawdziwego przebudzenia. Choć jest tak zapewne, że każdy osiąga to we właściwym czasie i tylko wtedy. Przypadek? Może dla niektórych, bo ja już w przypadki nie wierzę...
      
  

    


   








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz