Dziś nie będzie dosłownie o tym, co w tytule i na obrazku. To metafora, ale przywołana tu na potrzeby opisu pewnego zjawiska. Pewnego schematu, wyznacznika i trendu. Wyhodowanego głównie na nieświadomości i strachu.
Wylesianie trwa. Wyrąbujemy i tniemy z zapałem na prawo i lewo. Gdzie nie spojrzeć lecą wióry, a wokół wypiętrzają się stosy pni i gałęzi. Bo "postęp" triumfuje. Autorytety z "poważnej rzeczywistości" wygłaszają peany i teorie wszystkiego, każąc nam schylić głowy w pokornym "tak Panie" i dalej ciąć i rąbać ile wlezie. Rąbiemy więc...
I tylko gdy nieopatrznie skaleczymy się jakąś drzazgą, gdy komuś siekiera bądź piła odetnie palec, wówczas na moment przerwiemy mechaniczną czynność, jękniemy, popatrzymy tępo na krwawy kikut i może na tę jedną chwilę zobaczymy że coś tu nie gra. Że to bez sensu. I teraz możliwości są dwie. Albo powrócimy do dawnej czynności stwierdzając, że przecież palec to nie ręka i nie ma co zawracać sobie głowy niuansami, albo...rozejrzymy się trochę uważniej, sięgniemy nieco dalej niż znajomy fragment ziemi i wyostrzymy wzrok.
Czy to wystarczy? Mamy prawo przypuszczać, że to już coś. Namiastka zerwania z ideologią ofiary, a jeśli jeszcze nie, to chwila refleksji nad bieżącą sytuacją. Taki przedświt.
Gdy pojawiają się pierwsze właściwe pytania, jeszcze dzierżymy w dłoniach tę maszynerię, to instrumentarium zbrodni, a niektórzy nawet z palcem na spuście trzymają ją dalej na wysokich obrotach. Bo przecież co tam pytania, co tam wrażenie lub wyciągnie wniosków, skoro ktoś kazał, ktoś mówił, ktoś obiecywał, zapewniał i przekonywał.
Odkąd otworzyliśmy oczy na tym świecie, zaczął się bezgraniczny i namaszczony przez innych korowód "pewników". Od pieluch, przez dojrzewanie i nabieranie rumieńców życia, wciąż towarzyszył nam "dobry duch", siedzący na ramieniu i mówiący ustami rodziny, znajomych, jednej, drugiej i trzeciej szkoły, setek podręczników i tysięcy książek, szefa, kierownika, gadających skrzynek, mrugających ekraników i diabli wie czego jeszcze. Barwny pochód schizofrenii, któremu oprzeć mogą się tylko najbardziej niezłomni.
Zatem wylesiasz. Z ochotą lub nie, z przekonaniem i wiarą, albo wręcz przeciwnie. Z czystym sumieniem lub zabrudzonym jak miejska kloaka. Robisz to bez względu czy masz magistra czy raptem osiem klas podstawówki, czy hodujesz świnie czy kanarka, czy jeździsz maluchem czy maybachem, czy głosujesz na czarnych czy czerwonych. Robisz to, bo podpiąłeś swoją duszę pod ten obłędny kołowrót, do którego przekonał Cię "dobry duch" siedzący jak papuga na ramieniu. I choć nie raz zrywasz się w środku nocy z walącym sercem, a potem przez długie chwile studzisz czoło o szybę wiedząc że to pułapka...nie przerywasz. Wylesiasz...bo inaczej nie umiesz.
A przecież nieraz wystarczy pozostać ze sobą na ciut dłużej niż normalnie. Zamknąć oczy i w ciszy zadać parę prostych pytań. Nie bać się, jeśli będzie w tym trochę niepewności, bólu i łez. Trochę niewygody i goryczy. Tak jest zawsze przy pierwszych lekcjach.
Spróbujmy nieco później niż zwykle wyjść z pokoju, trochę wolniej i mniej nerwowo zamknąć za sobą drzwi. Trochę swobodniej nabrać powietrza. To mały i prosty arsenał, do którego mamy dostęp zawsze i wszędzie i póki oddychamy, nikt nie jest w stanie nam go odebrać. Choćby siedział nam i na dwóch ramionach.
Wylesianie triumfuje.
Jeszcze...
P.S. Kilka dni temu "strzeliła" trzecia rocznica tego bloga. Chcę zatem z tego miejsca podziękować wszystkim którzy tu zaglądają, zostawiają sugestie, luźne uwagi oraz prowokują do dyskusji. Ale również tym którzy tego nie robią, choć czytając, w jakikolwiek sposób biorą z tego coś dla siebie. Nawet jeśli to prawie niedostrzegalny skrawek :)
Zdjęcia: internet