piątek, 29 stycznia 2016

Dziwna chronologia i zbiegi okoliczności


Pan Andrzej Tokarski w artykule pt., „O czym milczy minister Waszczykowski” postawił parę znaczących tez, które zasługują na solidne potraktowanie i komentarz.

Jak już pewnie każdy się zorientował chodzi o 10 kwietnia, 2010 czyli katastrofę w Smoleńsku. Wokół tej tragedii narosło już tyle teorii, że nie ma sensu budować jeszcze jednej. Zamiast tego postaram się pokazać fakty, które są często w kontekście tej sprawy przemilczane lub bagatelizowane. Nie mam zamiaru też wskazywać winnych, bo ostatecznych dowodów nadal brak. Myślę jednak, że każdy, kto z uwagą przeanalizuje okoliczności wyrobi sobie własne zdanie.
Pragnę zacząć wcześniej niż to się zazwyczaj robi. Jest 4 grudnia 2003. Śmigłowiec Mi-8 z 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie ulega awarii pod Piasecznem. Podobno powodem jest oblodzenie maszyny. Pilot śmigłowca – major Marek Miłosz, startując z wrocławskiego lotniska wojskowego, nie zgłaszał problemów technicznych. Prokuratura wojskowa stawia pilotowi zarzuty. W marcu 2010 roku, po trwających ponad sześć lat postępowaniu i procesie, Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Miłosza. Proszę zauważyć, że rok 2003 to nie jest to byle, jaki rok w historii Polski. W tym roku zaczyna się afera Rywina, USA atakują Irak z powodu niewidocznej broni chemicznej, Polacy kablują na Francuzów, że ci sprzedawali rakiety do Iraku, w mistycznych okolicznościach ginie „Baranina” zaplątany w wiele układów rządowych. W referendum Polacy poparli przystąpienie do UE i pojawiły się podejrzenia, że przy uchwalaniu prawa regulującego czerpanie dochodów z automatów do gier doszło do gigantycznej korupcji z udziałem polityków różnych partii. Po wypadku helikoptera to już nie ten sam Miller. Najpierw oddaje pierwszego pionka Mariusza Łapińskiego, rząd przyjmuje plan naprawy finansów publicznych autorstwa byłego wicepremiera oraz ministra gospodarki i pracy Jerzego Hausnera. Ten plan firmuje Marek Belka a chodzi o kontynuacje złodziejskich "reform" Balcerowicza. Dochodzi do rozłamu w SLD, Rywin zostaje skazany. Polska wstępuje do UE a premierem zostaje Belka. Czy to był wypadek helikoptera czy ultimatum?

23 stycznia 2008, o godzinie 19:07. Katastrofa lotnicza w Mirosławcu – katastrofa lotnicza wojskowego samolotu CASA C-295 M numer 019. Podczas podchodzenia do lądowania doszło – podobno do nieświadomego doprowadzenia przez załogę do nadmiernego przechylenia samolotu. W katastrofie ginie cała elita reformowanego od 2005 roku pod kątem udziału w operacjach NATO polskiego lotnictwa. Do dziś nie wiadomo, kto wpadł na pomysł zapakowania wszystkich ważniejszych dowódców polskiego lotnictwa do jednego samolotu. Po za Algierią jesteśmy jedynym krajem, któremu udało się rozbić ten typ samolotu. Maszyna rozbiła się dokładnie dwa i pół miesiąca po objęciu funkcji premiera przez Donalda Tuska i funkcji Ministra obrony Narodowej przez Bogdana Klicha. Miesiąc po śmierci 16 dowódców polskiego lotnictwa w Polsce pojawiły się pierwsze samoloty F-16.


10 kwietnia 2010 roku o godz. 8:41. Katastrofa polskiego samolotu rządowego w Smoleńsku. Zginęło w niej 96 osób, wśród nich: prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką, ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu, grupa parlamentarzystów, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych RP, pracownicy Kancelarii Prezydenta, szefowie instytucji państwowych. Podobnie jak w przypadku katastrofy pod Mirosławcem nikt nie potrafi wyjaśnić, czemu najważniejsze osoby w państwie i wojsku znajdowały się w tym samym samolocie. Odpowiedzialność za to próbowano zrzucić na Prezydenta, ale do dziś nie odnaleziono jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego tą tezę. Po, mimo że wiele faktów nie zostało wyjaśnionych i wiele dowodów nie uznano z powodu „niemożności potwierdzenia autentyczności” nadal oficjalną wersją pozostaje to, że piloci popełnili błąd przy podejściu do lądowania. 27 października 2012 r., w domu rodzinnym w Piasecznie znaleziono wiszące ciało technika pokładowego chor. Remigiusza Musia z samolotu JAK-40, który podważał oficjalną wersję wydarzeń i twierdził, że słyszał dwa wybuchy. Śledztwo rosyjskie prowadziła Tatiana Anodina, która w 2015 roku uciekła do Francji, więc jest wielce prawdopodobne, że swoją wiedzą podzieliła się z tamtejszymi zbieraczami informacji niejawnych. Nie będę rozpisywał się tu o wszystkich niejasnościach dotyczących śledztwa, bo ich jest tak wiele, że materiału starczyłoby na dobrą książkę ( np. jak to jest możliwe, że jeden samolot przebija mur Pentagonu a drugi rozlatuje się na drobne kawałki z powodu brzozy). Faktem niezaprzeczalnym jednak jest, że Ewa Kopacz, która nadzorowała identyfikacje ciał swoją pracę wykonała tak, że można nazwać ją dywersantką. Karą za to było mianowanie jej na stanowisko, które piastował Donald Tusk. Czego nie wykryto w trakcie sekcji zwłok pozostanie tajemnicą pani Kopacz. Jako pewnik można przyjąć, że Prezydent 17 marca poinformował o tym, że chce także zaprosić na uroczystości generałów. Nie jest za to pewne, czemu B. Klich, który był szefem MON ( mając świeżo w pamięci tragedię CASA pod Mirosławcem) nie zaproponował zgodnie z procedurami osobnego transportu dla wojskowych i czemu żaden z generałów nie otrzymał ochrony żandarmerii wojskowej. To, co jest jeszcze bardziej zastanawiające to prośba ze strony marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego o zabranie na pokład samolotu posłów i senatorów, którzy wyrażają chęć udziału w uroczystościach rocznicy zbrodni katyńskiej. Tym sposobem na pokładzie wojskowego samolotu Tupolew Tu-154M Lux nr boczny 101 zabrała się cała elita polskiej władzy poza rządem i czołowymi politykami partii rządzącej. Przypadkowo los ich oszczędził a może oszczędziła ich mądrość D. Tuska, który 4 marca 2010 roku nie czekając na grupę roboczą, która wybierała się w następnym tygodniu do Moskwy, aby ustalać szczegóły uroczystości w Katyniu podjął samodzielną decyzję o rozdzieleniu uroczystości? Tomasz Arabski, który jako szef kancelarii premiera odpowiadał nie tylko za organizację lotu delegacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska, ale też za aspekt "polityczno-dyplomatyczny" wizyty został w lutym 2013 elegancko odprawiony ze sceny i za karę został Ambasadorem RP w Królestwie Hiszpanii i Księstwie Andory. Bohdan Klich na własne życzenie usunął się w cień i sprawuje do dziś skromną funkcję senatora RP.


Co łączy te wszystkie tak różne i tak rozciągnięte w czasie sprawy? W sumie nic poza jedną drobnostką a mianowicie beneficjentami. Czy bez katastrofy pod Piasecznem odbyłaby się sławna rozmowa Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem? Czy gdyby katastrofa pod Mirosławcem nie miała miejsca i lotnictwem wojskowym zarządzaliby wyszkoleni specjaliści a nie ich uczniowie na dorobku możliwe byłoby doprowadzenie do katastrofy w Smoleńsku?
Na koniec wypada zastanowić się nad tym, czemu Rosja trzyma wrak samolotu, który niszczeje na deszczu i mrozie i za żadną cenę nie chce go oddać? Nie jestem zwolennikiem tezy, że dramat w Smoleńsku był dziełem Rosjan, choć ich awersja do Prezydenta Kaczyńskiego mogłaby na to wskazywać. O Putinie można wiele powiedzieć tak złego jak i dobrego jednego, czego nie można mu zarzucić to głupoty i spontaniczności. Gdyby Rosjanie chcieli pozbyć się polskiego Prezydenta to nigdy nie zrobiliby tego na własnym terenie i nie przy okazji oficjalnej wizyty, na którą zwrócone były oczy połowy świata. Były inne lepsze okazje i miejsca. Jestem przekonany, że wrak samolotu i prawda o tym, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 to tykająca bomba, która już zmieniła los wielu ludzi jednych wysyłając do Brukseli a innych do krainy wiecznego szczęścia i nadal swoim tykaniem spędza sen z powiek innym. Jeśli Kaczyńskiemu i Macierewiczowi uda się posiąść tą tajemnice to może za jednym uderzeniem wyjaśnią też alergiczną reakcję części brukselskiego establishmentu na nowe władze w Polsce. Jedno jest dla mnie pewne. W chwili, kiedy wrak Tu-154M wraz ze stosowną dokumentacją znajdzie się w Polsce Europa nigdy nie będzie już taka sama.

Marx8888

***

A może warto jeszcze raz spojrzeć na to niejako od końca?
Po co zastanawiać się kto co zrobił, skoro wiadomo kto na pewno wie, a nie mówi. Mowa oczywiście o "przyjaciołach" zza Oceanu, którzy podsłuchują, obserwują wszystko i wszędzie, a nie muszą brać żadnych szczątków ani skrzynek by dokładnie wiedzieć co się stało.
To wszystko jest pięknym, kolorowym cyrkiem dla ubogich. Giną najważniejsze osoby w państwie, media dociekają, eksperci i spece spierają się i toczą papierowe wojny, służby niby ustalają i...nic z tego nie wynika. Nie ma niczego i nikogo. Pustka. A jak Janek Kowalski zadzwoni i powie że podłożył bombę, to nie upływa 24h a już siedzi na dołku potulny jak baranek, choć zabezpieczył się wcześniej niczym wzorowy agent jej królewskiej mości.  Zatem po co mydlenie oczu, skoro nawet wspaniały "sojusznik" nie chce nam udostępnić nagrań z podsłuchu satelitarnego?
I dziwicie się że Rosja wciąż trzyma wrak Tupolewa? Ano trzyma,bo to całkiem dobra karta przetargowa. I to na linii Moskwa- Berlin głównie, gdyż Polska sama z siebie w relacjach ze wschodnim niedźwiedziem, może być jedynie odźwiernym pinczerkiem na salonach. A dlaczego Berlin? Bo zawsze był, jest i będzie chyba najwydajniejszym okiem i uchem "przyjaciół" zza wody, na Europę. Zresztą dziwność przemieszczania się wraków samolotów to już dziś chleb powszedni. Widać to dobrze na przykładzie wraku malezyjskiego samolotu z Ukrainy, który "wyemigrował" nagle do Holandii.
A są w tych historiach jeszcze inne ciekawe i pomijane kruczki, które sięgają roku 2009 i pierwszych wypowiedzi Kaczyńskiego na temat uchodźców, reaktywacji unii wyszehradzkiej, zaostrzenia polskiej polityki fiskalnej wobec zachodnich koncernów, bezpieczeństwa energetycznego, projektu ustawy o kapitale obcym w rodzimych mediach na poziomie 50% (Jakubowska), czy pro-demograficznej ustawy 500+.
I co? I nic. Nie ma nikogo i niczego. Nikt już nie porównuje, nie szuka, nie sprawdza. Niektórzy "młodzi gniewni" choć mają chęci to za krótkie ręce, zaś starsi, nauczeni doświadczeniem wolą siedzieć cicho, bo a nuż przez przypadek się potkną i powieszą? I tak to wygląda. Parasol rozpostarty, priorytety ustalone a decyzje czekają na urzeczywistnienie. Póki co...końca hucpy nie widać. 

  

Źródło tekstu:http://www.anty-news.waw.pl/
Zdjęcia: internet 

piątek, 22 stycznia 2016

Posłannictwo gór


Dzięki ciekawej stronce, jaką znalazłem na blogu Darka: http://minibwp.blogspot.com/ (którego śledzenie osobiście bardzo polecam), odszukałem ciekawy tekst ks.bp.dr.Reinholda Stechera. Jego rozważania ne temat istoty pojmowania gór dedykuję nie tylko ich zapalonym miłośnikom, ale też wszystkim, którzy choć raz w życiu mieli możliwość przebywania w tej, jakże znamiennej przestrzeni.

Na wstępie przytoczę treść listu, jaki otrzymałem przed dwoma tygodniami od pewnego Niemca. Pisze w nim: „niech się Pan na mnie nie gniewa, ale cały ten zgiełk o góry jest brednią. Góry są kupą kamieni powstałych w wyniku procesów chemicznych, wydźwigniętą poprzez działanie sił biofizykalnych. Wszystko inne – to siarka”. Nadawcy listu odpisałem: „Drogi Panie, ma Pan oczywiście rację. Góry są stertą skał itp. tyle, że są jeszcze czymś więcej. Jeśli rzeczywistość postrzegalibyśmy w ten sposób, byłaby ona ubogą. Lśniące jezioro jest nie tylko optycznym fenomenem, dającym się obliczyć do najdrobniejszych szczegółów. Górski potok to nie tylko przepływ iluś tam litrów H2O na sekundę. Podobnie las nie jest tylko sumą tylu to a tylu kubików drewna, a nocna serenada nie składa się wyłącznie z liczby zapisywanych drgań. Także i pocałunek jest nie tylko zbliżeniem dwóch twarzy i zwarciem ust. Ten więc sposób percepcji jest jedynie częściowym i zubożającym walory rzeczywistości”.
Na biurku w moim domostwie leży zawsze kryształ górski pochodzący z doliny Ziller. Stanowi on pewien symbol. Tak, jak kryształ górski posiada swój szlif, także i góry posiadają swoje fasety. Jeśli za kryształem górskim umieścimy jakieś źródło światła, ujrzymy o wiele wyraźniej poszczególne powierzchnie szlifu.
Pierwsza faseta – to:

Góra jako przeżycie

Dajmy należne miejsce temu określeniu, szczególnie w obecnych czasach, gdyż wszyscy, jeśli chodzi o przeżycia żyjemy w świecie, który znamionują ruchliwe ulice handlowe z tysiącem oszałamiających reklam świetlnych, te zaś dlatego właśnie stępiają w znacznym stopniu naszą zdolność i umiejętność przeżywania.
Szaleńcza obfitość wrażeń, stałe mnożenie emocji, łatwość fundowania sobie sensacji za naciśnięciem guzika, gorączka życia, potoki prefabrykowanych taśm i migających klipów, mnóstwo pseudo-realiów z drugiej ręki, zwyrodniały sport czy świat narciarstwa zmanipulowany przez maszynerię multimediów, prawdziwy kolorowy zawrót głowy. To wszystko, co stworzyliśmy sobie sami i na co nas stać – czyni z nas impotentów w sferze doznań i przeżyć.
To objaw dostatku naszego pokolenia.
Prawdziwe przeżycia i doznania człowieka drzemią w górach i czekają na rozumnych oraz godnych tego. Podejście o brzasku pod ścianę dwutysięcznika, wspinaczka pośród złomów lodowca przy pełni księżyca, wędrówka granią w spiekocie południa, kroczenie owczą percią przez łan alpejskich róż czy kosodrzewiny, wieczorny zmierzch na lodowcu i żarząca poświata na koronie szczytów – wszystko to wydobywa z głębi naszej duszy rosnące zdumienie i podziw. Powiedział niegdyś Goethe: „wszystko, co wielkie na świecie powstaje z podziwu”. Przeżycie turysty górskiego jest dużo bardziej prawdziwe od węszenia po tysiącu podsuwanych ofert. Pełne wysiłku podejście, wiatr wypychający resztki stężeń zanieczyszczeń powietrza z naszych płuc, łyk wody z pierwszego napotkanego po wędrówce źródełka i sjesta na pniu lub kobiercu mchu – wszystko to przynosi kojące odprężenie, którego nie daje nawet super wyrafinowany fotel biurowy. Jest to z pewnością doznanie tak upojne, że zbędnymi stają się używki i doping, których potrzeba rodzi się właśnie przy zaniku pełni doznań i przeżycia. Ten, komu udaje się posiąść w swej duszy miejsce dla tak cudownych przeżyć, nie odczuwa potrzeby chemicznego piekielnego paliwa dla wypełnienia ciemnej próżni swego ducha.
C.G. Jung – jeden ze współtwórców głębokiej psychologii powiedział swego czasu, że te obrazy, które przechowujemy w swej duszy, są największym skarbem ludzkiego życia.


Góra, jako wyzwanie

Kryształy zachowują w pełnym blasku ostre i wyraźne linie podobnie jak góry. Tymi iskrzącymi krawędziami są: wysiłek, niebezpieczeństwo, odpowiedzialność.
U stóp góry opuszczamy fotel naszego pojazdu i łapiemy za plecak. Prawdziwej wartości godzin na szczycie góry nie osiąga się jednak korzystając z taryfy ulgowej. Jako biletu wstępu na swoje podwoje góry wymagają wysiłku. Abyśmy w miejsce opatrzone tysiącem zabezpieczeń cywilizacji, odzyskali świadomość znaczenia ostrzegawczych sygnałów ze strony przyrody. Utrata tego wyczucia stanowi główny powód statystycznej analizy wypadków górskich. Wyczucie fenu (wiatru halnego), osąd ściany, która przerasta moje umiejętności, wyczulenie załamywania się pogody która przyjazny teren zamienić może w śmiertelną pułapkę. Nieufność wobec seraka w labiryncie lodowca, czy śnieżnego nawisu, które mimo, że są tak fotogeniczne – w każdej chwili grożą katastrofą. Ostrożność w stąpaniu po mokrej, czy też oszronionej trawie, która w swym chłodnym pięknie może stać się przyczyną ostatniego poślizgu do wieczności. Z każdej takiej sytuacji wyrastać musi w nas i dla dobra innych poczucie odpowiedzialności. To postawa, z prezentacją której spotykam się często w kręgu przewodników górskich.
Wzgląd na najsłabszego w zespole na linie jest oczywistością. Ustąpić musi niezdrowa ambicja, chełpienie się dziesiątkami dróg i szczytów. Góry nie schlebiają próżności i nie wabią sloganami sterowanymi komputerem. Góry mają ostre krawędzie i zachowują je na zawsze. Także i wówczas, gdy zostaną zdobyte i zagospodarowane. Po każdym sezonie góry pouczają nas dosadnie: nie jesteśmy zabawką! Stają wobec człowieka jako twór natury, którego nie łatwo przechytrzyć. Ich sygnały ostrzegawcze są dla nas dobre i pożyteczne, jako iż jesteśmy istotami zwyczajnymi, z wyjątkiem nielicznych, ludźmi skromnymi i myślącymi.

Góra jest terapią

Obracając w dłoni kryształ, dostrzegamy następną jego stronę: góry jako terapii.
Wyciągają one ku człowiekowi pomocną rękę. Czynią to już poprzez sam swój wieli spokój, którym nas witają. To terapia dla wszystkich udręczonych decybelami, dla ludzi z uszkodzoną błoną bębenkową. Leczą łąki szerokich górskich dolin, szemrzące potoki, szum powiewu wiatru i cisza środowiska. Równocześnie to pomaga nam zdobyć nieco dystansu. Dlaczego właśnie my, prawdziwie wielcy tego świata wtargnęliśmy do tej ciszy? Od Himalajów po Andy. To nie jest tak, że nasz impet ku górom rozwiązuje wszystkie problemy. Jeśli spozieram, co czynię często, z któregoś szczytu w moim Tyrolu ku jego dolinom, będąc biskupem tego skrawka powierzonego mojej pieczy, wiem, jak różne losy, problemy i dylematy tkwią w zaludnionych przysiółkach i wioskach. Bóg nie umniejszy mi jednak niebezpieczeństw i szans. Jednakże takie spojrzenie z góry, podobne jest do snu Jana XXIII, któremu jakiś głos wyszeptał:

"Janie, nie uważaj siebie za tak ważnego! Góry są terapią poprzez swą ciszę, samotność i szerokie horyzonty"!


Góra bywa pokusą

Czyniąc dalsze obserwacje przypominam sobie, iż mój kryształ górski – po jednej stronie jego wnętrza wykazuje delikatne pęknięcie. Podobną skazę wykazują góry. W ten sposób także i one obarczone są grzechem. W ludzkim zakresie nie ma niczego, co nie mogło by zostać określone jako wypaczenie, jednostronność, czy w prawdziwym znaczeniu jako szaleństwo. Nawet religia.
Dotyczy to również i gór i człowieka. Istnieje przecież pokusa ucieczki od życia poprzez niektóre formy alpinizmu. Dezercja od zawodu, rodziny, małżeństwa, oswabadzanie się z więzi międzyludzkich, unikanie obciążeń i uchylanie się od zobowiązań.
Trzeba tu przyznać, że istnieją wartości o znacznie większym ciężarze gatunkowym, niż północna ściana Eigeru czy inne depresje wymiatane przez kamienne lawiny. Nie można z góry czynić bożyszcza, któremu wszystko podporządkowujemy.
Udany związek dwojga czy zobowiązania wobec dzieci mogą nie przeważyć swym – znaczeniem dumy zdobycia obsesyjnie pożądanego szczytu. Osobiście nie znoszę w ogóle pojęcia pychy zwycięzcy. Istnieje ponadto innego rodzaju pokusa. Osiągi – przekształcenie funkcji gór w ponadwymiarowe rojenie. W sensacje akrobatyki. Nie wiem, w skrajnościach wszystko wydaje się być wątpliwym. Są już nawet dyscypliny zawodów wspinaczkowych w stylu wolnym, bez jakiegokolwiek ubezpieczenia. Nie wiem, co jeszcze przynieść mogą ostatnie lata XX wieku. Być może przejście północnej ściany Matterhornu w odwrotnej pozycji, głową w dół?
Niestety, ten wszechobecny, doczesny ciąg ku sensacji, która stawia zawsze jakąś nadzwyczajność na plan pierwszy, jest ogólnie wspomagany, spirala niedorzeczności nieustannie nakręcana, a schlebiające takim przejawom postawy, zaszczepiane najmłodszej już generacji.
Chodzi mi o to, że góry są czymś znacznie więcej. Bowiem stanowią one z jednej strony pokusę ich wyprzedaży, z drugiej dostrzegamy także dużą ich wartość dla wypoczynku, turystyki i sportów. Góry pełnią też rolę warsztatu pracy dla rodzimej ludności tereny takie zamieszkującej. Tu jednak pojawia się kluczowy postulat utrzymania wszystkiego we właściwych wymiarach i proporcji.
Góry muszą zachować atrybut fascynacji, z którego nie wolno ich odzierać. Jest wprost nie do uwierzenia, jakie skutki przynieść mogą wszechpotężne oprzyrządowane maszyny wypuszczone na kwietne łąki, góralskie hale i lasy. Zdarza się, iż budzę się oblany zimnym potem ze snu, w którym jawi mi się nasza Matka Ziemia odarta z urodziwych szat, w jakie przyoblekł ją Stwórca. Obraz przerastający bezbarwnością, miernotą kompozycji i bezdusznością twory najśmielszych surrealistów. To również uznać można za sygnał ostrzegawczy i dramatyczne wołanie o pomoc i zmiłowanie dla świata gór.
Tak więc ta linia załamania we wnętrzu mojego kryształu górskiego błyska niejednokrotnie bardzo boleśnie.
Góry są więc niestety obiektem pokusy. Dla ucieczki, dla lekkomyślności, neurotycznego samosprawdzenia się, dla bezwzględności, dla wyprzedaży, dla przeinwestowania. Szczęściem jest, iż kolejna faseta szlifu kryształu jaśnieje pełnym blaskiem.

Góra- miejscem spotkań

Od 30. lat prowadzę każdego roku tygodniowe seminaria dla grup młodzieży, odbywając je w górach. Na tej podstawie mam więc prawo sformułowania wyników płynących z doświadczenia: góry stwarzają szansę spotykania się ludzi.
Podobnie jak perlon liny wspinaczkowej, również i wspólny pobyt w górach spleciony jest z wielu włókien i nitek. Wspólne zainteresowania, autentyczne przeżycie, piękno natury, zażegnanie sytuacji, styk żądań i godzenia się, dzielenie się, wspólny wysiłek, koleżeńskość, wesołość, wdzięczność, śpiew, modlitwa i wspomnienia.
Jeszcze nawet po 25 latach uczestnicy tych seminariów zwierzają mi się, iż był to najszczęśliwszy tydzień ich młodzieńczych lat. Przeczytałem kiedyś zdanie jednego z wielkich pedagogów: „jest już dużym osiągnięciem, jeśli na drogę życia człowieka uda się zaopatrzyć go w pamiętne wspomnienia”.
Góry są środowiskiem, w którym rodzi się gotowość niesienia pomocy. Ratownictwo, wymagające dużej obsady i pochłaniające czas, opiera się u nas, w Tyrolu, wyłącznie na dobrowolności i ofiarności.
W czasach, w których za wszystko musimy wnosić opłaty jest to zjawisko niepowtarzalne. Nuty o miłosiernym samarytaninie zabrzmiały po raz pierwszy w górach pomiędzy Jerycho a Jeruzalem. To właśnie stanowi piątą fasetę mojego kryształu górskiego. Szósta i ostatnia promienieje z głęboko ukrytego jego wnętrza.

Góra- miejscem świętym

Ludzi, którzy udają się w góry, przyciągał od zarania ten ich właśnie atrybut. Jest on nie tylko wytworem wyobrażeń o ich magiczności i romantyzmie.
Cały świat usiany jest świętymi górami: od Fudżijamy po Olimp, od Kilimandżaro po Tron Bogów i Karmel. Góra jest pierwowzorem religii. W Piśmie Świętym ponad 200 razy wspomniana jest góra. Religijny aspekt góry opiera się na dwóch fundamentach: jednym z nich jest siła symbolu, iż nie są one właściwie tylko stertą skał. Góra jest oprawą, trwałością, promiennością, wspaniałą draperią, granicą istnienia, umiejscowieniem dali – jest oknem ku transcendencji.
Drugim fundamentem jest ogarniające nas przeświadczenie o sposobie, w jakim jest ona naszą osłoną. Każda wyprawa w góry, wszyscy tego doświadczamy, składa się nie tylko z elementów planowania, organizacji, techniki, wyposażenia, wysiłku i końcowego efektu. Wszystko to bowiem powinno się składać na powodzenie wyprawy.
Jeśli jednak staniesz na szczycie, ustąpi mgła, rozpościerze się przed tobą morze chmur, wzejdzie słońce i oświetli tę scenerię, w każdym z nas powstaje, niemal nieprzeparta podzięka wznosząca się ku czemuś wielkiemu, niemierzalnemu darczyńcy. Nie można bowiem słać tego dziękczynienia pod adresem chemicznych, czy astronomicznych praw, zawdzięczać je jakiemuś zrządzeniu, czy kierować je do biofizykalnych sił, które nastyrmały tę kupę kamieni. Nie można dać się zniewolić tezą o ślepej ewolucji, myślą o Kimś, o Czymś. Nasuwa się miast tego nieodparcie rozumowanie o Niepojętym, tkwiącym we wszystkim i wszystkim władającym. W ten sposób jawi nam się góra, jako coś tkwiące blisko Wiecznego.
Powróćmy raz jeszcze do mojego kryształu. Poruszając nim zabłysnął on przeżyciem, wyzwaniem, terapią, ukazując załamaniem linii cechę pokusy, miejsca spotkań oraz funkcję okna ku transcendencji.
Światło, maleńkie światełko wdzięczności i przemożnego szacunku jaśnieje nawet nocą. Jeśli pozwolimy na to, aby te kolejne sześć faset naszego kryształu przesunęły się przed oczyma naszej duszy, wierzę iż dostrzeżemy cząstkę trafnego pojmowania turystyki górskiej i fascynacji emanującej z gór.



Reinhold Stecher
Tłum. Tadeusz Bielecki

Źródło tekstu: http://pracownia.org.pl/
Źródło zdjęć: ewkaszumowska.bloog.pl ,internet


P.S. To już nie tylko zamach na kolejne dobro narodowe. To bezmyślny proces dewastacji, kreowany przez wciąż te same chore pobudki. A w szerszym wymiarze, podcinanie gałęzi na której (jeszcze cudem) siedzimy. Nie bądźmy obojętni...
http://pracownia.org.pl/aktualnosci,1212  

 
 
 

 
 
 


      

piątek, 15 stycznia 2016

Karkonoska wspinaczka w stylu retro


Ktoś kto uznaje Karkonosze za mało atrakcyjne dla wspinaczki skałkowej, jest w niewątpliwym błędzie.W jeszcze większym błędzie będzie ten, kto uzna, że tego typu zamierzeń nie można przeprowadzić tutaj podczas srogiej zimy, z której de facto to pasmo słynie. Sam znam zapalonego wspinacza, który z lubością przyjeżdża podczas letniej kanikuły by zawisnąć na tutejszych ścianach, choć w zimie już tego nie uskutecznia (wiem wiem, to kompletnie inna bajka). Choć nie oszukujmy się, wspinacze zdecydowanie chętniej wybierają i tak Rudawy Janowickie, gdyż nikt tam nie wprowadza rygorystycznych zasad co do uprawiania tego sportu, a na wspinanie nie trzeba mieć stosownych kwitów od włodarzy z K.P.N. Oczywiście w zimowej scenerii takich przykładowo Śnieżnych Kotłów, stawiali swoje pierwsze kroki także ci wybitni (vide-Wanda Rutkiewicz), choć jak się okazuje, owe skalne ściany z powodzeniem pokonywano także ponad 100 lat temu, dysponując przecież zdecydowanie uboższym sprzętem.

Mało kto dzisiaj pamięta, że właśnie tam stawiał swoje pierwsze kroki 17-letni wówczas Günter Oskar Dyhrenfurth (1886-1975), późniejszy słynny alpinista, himalaista i kierownik dwóch międzynarodowych wypraw w Himalaje w 1930 i 1934r., którego nie bez kozery nazywano- "profesorem himalajskim".

Günter Oskar Dyhrenfurth w latach 30. XXw.

 Zaczęło się to ok. roku 1877. Wtedy w dzisiejszej stolicy Dolnego Śląska, powstała Sektion Breslau des Deutschen und Österreichischen Alpenvereins (Wrocławska Sekcja Niemiecko- Austriackiego Związku Alpejskiego). Niebawem zaś utarł się zwyczaj, iż w okresie bożonarodzeniowym, organizowała ona zimową wyprawę w Karkonosze. W styczniu 1903r., na taką wyprawę wybrały się cztery osoby: dr Oskar Robert Dyhrenfurth- ojciec Güntera i ówczesny przewodniczący owej sekcji, sam Günter, Ludwig Noack oraz dr Paul Habel. Grupa zamierzała dojść do schroniska nad Śnieżnymi Kotłami przez Wielki Śnieżny Kocioł drogą wspinaczkową, bez korzystania z wytyczonych szlaków turystycznych.
3 stycznia 1903 r, grupa mająca wyruszyć w kierunku Jeleniej Góry, zdecydowanie wyróżniała się na tle innych podróżnych, znajdujących się na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu. Jak wspominał Oskar Robert Dyhrenfurth na łamach Schlesische Zeitung, ludzie z podziwem spoglądali na zawieszone u ich plecaków czekany, raki czy zwoje lin. W Jeleniej Górze nastroje dopisywały, gdyż pogoda wciąż okazała się wymarzona dla tego typu ekspedycji. Jednak inaczej było już na docelowej stacji w Sobieszowie. Okazało się bowiem, że oto rozpoczęła się...odwilż!
W dniu przyjazdu grupa dotarła jeszcze do Jagniątkowa, gdzie przenocowała w hotelu "Beyer". Nazajutrz zaś, wczesnym rankiem 4 stycznia, dr Oskar R.Dyhrenfurth i jego współtowarzysze podążyli drogą pod górę w stronę Karkonoszy. Od rana panowała gołoledź. Z czasem zaczęli wędrować w coraz głębszym śniegu, choć zadanie było ułatwione o tyle, że szli niemalże po śladach podążających tu wcześniej dwóch mieszkańców schroniska. Po mniej więcej dwóch godzinach znaleźli się w miejscu, gdzie jedna z tutejszych letnich dróg, odbijała w stronę Śnieżnych Kotłów. Tamtego dnia jednak, zalegała tam ponad 70-centymetrowa warstwa śniegu i wędrowcy zmuszeni byli skorzystać z rakiet śnieżnych.
Po pewnym czasie Oskar R.Dyhrenfurth, musiał jednak zrezygnować z korzystania z takiego ułatwienia, gdyż jego rakiety przejawiały wyraźny defekt i co chwilę odpadały od butów. Oznaczało to dla niemłodego już, ponad pięćdziesięcioletniego człowieka, brnięcie w śniegu sięgającym kolan i sromotną "walkę" z sękatymi konarami kosodrzewiny, przykrytej warstwą śniegu. Jak się okazało kolejnym utrudnieniem (już dla wszystkich), była gęsta mgła, która znacząco ograniczyła widoczność i utrudniała orientacje. Kiedy grupa dotarła do Wielkiego Śnieżnego Kotła (choć stwierdzenie tego czy aby na pewno, z całą pewnością było niemożliwe wskutek mgły), okazało się, że dr Dyhrenfurth jest już u kresu sił. Wkrótce jednak na szczęście mgła zaczęła odpuszczać i oczom wędrowców ukazała się śnieżna rynna, która doprowadzała do stromych i skutych lodem skał. Po chwili dotarła tam cała czwórka i odtąd rozpoczęła się właściwa wspinaczka.

Zimowa wspinaczka klasyczna w Wielkim Śnieżnym Kotle (Turnia Popiela)

Według wspomnień Oskara Dyhrenfurtha, rynna miała początkowe nachylenie ok. 40 stopni, a na końcu osiągnęła 60 stopni. Oznaczało to, że odcinek końcowy był bardzo stromy i przy panujących wtedy warunkach, trudny do pokonania. Sytuację pogarszał jeszcze lodowaty wiatr, przez którego w dół, na dno polodowcowego kotła mknęły z olbrzymią prędkością kawałki śniegu, odłamywane pod uderzeniami czekanów i kroków wspinaczy. Uświadomiło to całej czwórce grozę sytuacji, w przypadku niefortunnego odpadnięcia od ściany. Po godzinie mozolnej "walki", podczas której śmiałkowie wyrąbali czekanami ponad 300 stopni, osiągnięto grań, rozdzielającą Wielki i Mały Śnieżny Kocioł (obecnie zwany Grzędą). Niebawem pojawił się nowy problem, bowiem znów w ogromnie gęstej mgle, grupa nie była w stanie określić kierunku schroniska. Rozważano już możliwość przymusowego biwaku w śniegu, jednak po pewnym czasie mgła znów wyraźnie się przerzedziła, a oczom całej czwórki ukazał się budynek schroniska, oddalony nie dalej, jak "20 kroków". Dr Dyhrenfurth wspominał, że wyglądało ono niczym "pałac z bajki, w grubej, białej sukni zimowej". Jednak czwórka wspinaczy nie miała zbyt wiele czasu na podziwianie tego widoku, bowiem wyraznie przemarznięta i zmęczona, potrzebowała szybko przytulnego i ciepłego miejsca do odpoczynku.
Po noclegu w schronisku, następnego dnia, wspinacze planowali zejście do Kotła Białej Łaby, a następnie wejście na Kozie Grzbiety i przetrawersowanie ich grani. Jednak jak się okazało, pogoda zweryfikowała te ambitne plany. Była dużo gorsza niż dnia poprzedniego. Mgła nie ustępowała, a z godziny na godziny wzmagała się zamieć śnieżna. Wobec takich warunków grupa odpuściła i powędrowała w stronę Petrovej Boudy, skąd saniami rogatymi zjechała w dolinę, by w kolejnych roztopach dotrzeć do Sobieszowa i wkrótce powrócić pociągiem do Wrocławia.

Schronisko nad Śnieżnymi Kotłami. Lata 20.XXw.


Na podstawie artykułu Pawła Kukurowskiego: Wspinaczka "profesora himalajskiego" Guntera Oskara Dyhrenfurtha w Karkonoszach przed 100 laty- Karkonosze Nr.1/2008
Źródła zdjęć: sosniccy.republika.pl 
http://www.karkonosz.org/index1.htm 
http://jbc.jelenia-gora.pl/dlibra             



     

piątek, 8 stycznia 2016

Powiedziałem coś sobie...


Bo wiecie, nowy rok i tak dalej...
Ale spokojnie. Nie będę zanudzał Was przybliżaniem czegoś, co jest jedynie mirażem. Przynajmniej teraz. Choć wiem, że gdzieś już wykuwa się nowe i lecą iskry aż miło. Że w zwierciadle ogniskuje się więcej światła. Ale za cholerę nie umiem tego ogarnąć. I wiecie co? Dobrze, bo myśli znów zepsułyby wszystko. Zatem tylko powiedziałem coś sobie. Słowa przepłynęły i nawet ich nie poczułem. Są i zawsze były tylko skąpym dodatkiem. Grą pozorów i tłem. A może i tym nie? 

Ale oto po drugiej stronie tęczy widzę już siebie. I tu jest dopiero wesoło. Ech...czy aby na pewno nie poplątałem tych kwestii? Z każdą kolejną kartką papier coraz cieńszy, a zagięte różki odsłaniają jedynie próżność. Spis treści też już gotowy, choć nie dotarłem tam jeszcze. Wciąż czytam...

A w dali ptak. Nie uwierzycie, ale było to niesprawiedliwe. Ja tam, a w dole miliony poplątanych i chcących ocalić oddech. Przystanąłem i patrzyłem, bo ta bajka wydała mi się skrajnie nierealna. A potem błysk i uchwycenie. Kołowrót zdarzeń i noc. Chciałem coś powiedzieć, ale jakby to wtedy zabrzmiało. Czym by pozostało w tej scenie?

Świt zastał mnie na kamieniach. W środku czułem się maleńki jak szpilka. Zmarzłem i prawie przestałem oddychać. A teraz muszę dać temu szansę, muszę pociągnąć. Bo jeszcze to miraż, ale nadejdzie dzień, kiedy zostanę tu już na zawsze. Obejmę te wszystkie grzbiety, przełęcze, pozdrowię wiatr ciągnący w doliny, a ze strumieni skradnę ich szum.
Później wzrokiem odnajdę Śnieżkę...




Zdjęcie: internet           

piątek, 1 stycznia 2016

Góry Stołowe 2014


Cześć 7- Náchod

Ostatni dzień pobytu upłynął nam pod znakiem wycieczki do nieodległego Nachodu, którego to centrum postanowiliśmy sobie trochę pozwiedzać. Nie nastawialiśmy się przy tym na latanie z wywalonym językiem od atrakcji do atrakcji, a raczej na spokojny spacer, podczas którego można by z przyjemnością "wtopić się" w sielską atmosferę tego wiekowego miasta. Oczywiście naszym jakby głównym celem był górujący nad jego częścią centralną renesansowo- barokowy zamek z połowy XIII w., licznie odwiedzany w sezonie i po. Na zdjęciach i folderach reklamowych budowla prezentowała się imponująco, zatem chcieliśmy zobaczyć czy faktycznie jest tak w istocie.

Od samego początku, miasto wywarło na nas pozytywne wrażenie. Czyste, zadbane i schludne, pozbawione zbyt wielu szpecących elementów w postaci telebimów i reklamowych plandek, które niejednokrotnie szpecą wiele naszych rodzimych aglomeracji. Tu na szczęście tego nie ma, a już na pewno nie na skalę, która biła by natrętnie po oczach. Ale do rzeczy. Jeśli chodzi o historię miasta, to jest ona bogata, jako że pierwsze wzmianki o nim pojawiają się w 1254r. Pierwotna osada powstała przy średniowiecznym trakcie handlowym na Śląsk i była stosunkowo niewielka. Dopiero mniej więcej dwa wieki później, rozrosła się do warownego miasta z zamkiem.
Pierwszym jego właścicielem był Hron z rodu Naczeraticów (Načeraticů). W swojej historii miasto jak i zamek wielokrotnie zmieniały właścicieli i należały min. do króla czeskiego Jana Luksemburskiego, hetmana husyckiego Jana Koldy z Žampachu, króla Jerzego z Pobieradów, oraz min. rodów: Smirickich, Trczków i Piccolominich. Z końcem XIXw., Náchod stał się dużym ośrodkiem miejskim z wieloma firmami rzemieślniczymi i dobrze rozwiniętym przemysłem włókienniczym.
Najcenniejszymi zabytkami miasta oprócz wspomnianego już zamku są min. Ratusz, Nowy Ratusz, kościół św. Wawrzyńca, hotel i Teatr Miejski Beranek, fontanna i figura św. Trójcy, czy figura św. Jana Nepomucena. W mieście działa też mający długą tradycją browar, słynący z produkcji znanego piwa Primator.

Nachod na rycinie z XIX w.

Na początku wybraliśmy się do Muzeum Regionalnego. Mieści się on w niedużym zabytkowym domu, usytuowanym we wschodniej pierzei Rynku. Mogliśmy tam obejrzeć interesującą wystawę przybliżającą historię miasta i regionu, ukazaną od czasu paleolitu, aż po współczesność. Wszystko przedstawione nad wyraz estetycznie i atrakcyjnie, zaś całości dopełniały imponujących rozmiarów modele, takie jak diorama miasta z ćwierci XIXw., oraz makieta pobliskich czechosłowackich umocnień z lat 1935-38, którym to poświęciłem poprzednią część cyklu.
Na szczęście podczas zwiedzania muzeum dozwolone jest robienie zdjęć (w przeciwieństwie do wnętrz zamkowych- o czym później), zatem kręcąc się po salach nie oszczędzaliśmy swoich "pstrykaczy" ;)
Ponadto dostaliśmy od sympatycznego pana z recepcji kolejną "ściągę dla cudzoziemców", więc wiedza dla przynajmniej części z eksponatów stanęła dla nas otworem ;) Ale może przy następnej takiej okazji nie będzie już tak źle, jako że od pewnego czasu zabrałem się za zgłębianie języka ojczystego naszych południowych sąsiadów. A co z tego wyniknie...zobaczymy ;)
Odwiedzenie Muzeum Regionalnego w Náchodzie polecam wszystkim, nie tylko pasjonatom historii i regionu. Jest tu bowiem na prawdę na czym zawiesić oko.

Kolejnym etapem był zamek. Skierowaliśmy się więc na ścieżki rozsiane po zamkowym wzgórzu (a jest ich niemało) i niebawem podeszliśmy pod mury. Ponieważ pora była jeszcze młoda, nie napotkaliśmy tu tłumów. Ot, parę krzątających się tu i ówdzie ludzi których istnienia prawie nie odczuliśmy, jako że każdy gdzieś szedł i szybko znikał za rogiem :)
Na początku przeszliśmy sobie spacerkiem po dziedzińcach (a jest ich tu wszystkich aż pięć), a potem ruszyliśmy ku ogrodom w stylu francuskim, gdzie można było polawirować między ciekawie przystrzyżonymi żywopłotami. Dopiero trochę później dotarliśmy na zamek wysoki. I tu, ku naszemu zaskoczeniu, trafiliśmy od razu na wijącą się niemałymi serpentynami kolejkę do kasy. Jak się okazało, ni stąd ni zowąd pojawiła się jakaś opasła wycieczka emerytowanych germanów. Po pewnym czasie wyszło też na jaw, że kolejki są w istocie aż dwie, a ta najdłuższa oczywiście na zwiedzanie obejmujące punkt widokowy na wieży. Szczerze mówiąc i my mieliśmy ją w planach, ale ten ścisk, gwar i ojczysta mowa Goethego zaczęła już nam wyraźnie działać na nerwy. Zatem szybko ustawiliśmy się do tej mniejszej i nabyliśmy bilety jedynie na ekspozycję piccolomińską, połączoną ze zwiedzaniem salonów ulokowanych na drugim piętrze. I gdy niebawem wdrapaliśmy się na pierwsze piętro, sympatyczna pani kustosz oznajmiła (także po polsku), że robienie zdjęć podczas zwiedzania jest tutaj niemile widziane. No cóż...szkoda. A że wraz z sympatycznym starszym jegomościem z Wrocławia, byliśmy tutaj jedynymi Polakami w tej, około dziesięcioosobowej grupie, to już podwójnie nie wypadało robić siary i zachowywać się jak niecywilizowani :)
O zwiedzaniu nadmienię tyle, że ekspozycja piccolomińska zabiera nas do czasów mniej więcej wojny trzydziestoletniej i panowania księcia Ottavio Piccolominiego, gdzie zobaczymy bogato wyposażone wnętrza komnat, galerię portretów i grafik, bibliotekę zamkową, a także kącik myśliwski. Z kolei na drugim piętrze znajdują się min. wnętrza z pięknie pomalowanymi stropami belkowymi z przełomu XVII i XVIIIw., kolekcje portrecistów i pejzażystów oraz liczne zbiory rzemiosła artystycznego, historyczne kostiumy i broń. Trochę rozczarował jedynie fakt, iż pomimo tego że stanowiliśmy raczej dość kameralną grupę, przewodniczka traktowała nas trochę jak wycieczkę szkolną i goniła przed siebie jakby się paliło. W porównaniu ze  zwiedzaną przez nas dzień wcześniej grupą warowną Dobrosov, wyglądało to mało profesjonalnie, a nawet dyletancko. No cóż, może po prostu trafiliśmy na przewodniczkę z przypadku, wszak była niedziela, a po sobotnich nocach nieraz bywa różnie ;)

Po zwiedzeniu wnętrz pokręciliśmy się ponownie po dziedzińcach i zeszliśmy nieco poniżej murów, do skarpy od strony wschodniej. Tu bowiem mieścił się wybieg dla dwóch niedźwiedzi brunatnych. Co prawda oglądanie dzikich zwierząt za kratami i w zamknięciu nigdy nie budził naszej fascynacji, a wręcz przeciwnie, ale chcieliśmy po prostu zobaczyć jak to wygląda. I owszem. Wybieg duży i przestronny, z ciekawie zaprojektowanym basenem i jakimiś platformami i urządzeniami do zabawy. Można by rzec że zwierzaki mają wszystko...oprócz wolności.
A co do samych misiów, to nie zaszczyciły nas tego dnia swoją obecnością. Zapewne również odsypiały sobotnią noc ;)

Co było dalej? Najpierw poszliśmy do położonego na zamkowym wzgórzu parku, w którym dane nam było spotkać innych czworonogów, mianowicie stadka danieli i muflonów. Zwierzęta mają tam wydzielony dość spory obszar gdzie mogą swobodnie się przemieszczać, a ich zachowanie świadczy jednoznacznie o tym, że są już tam długo i obecność człowieka jest im całkowicie obojętna.
Pokręciliśmy się zatem trochę po parkowych alejkach, posiedzieliśmy w cieniu kolorowych drzew i po jakimś czasie ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem schodziliśmy ścieżką od południowej strony zamku, z której to można go podziwiać niemalże w całej rozpiętości, zanim w końcowej fazie nie zniknie nam znów wśród drzew. Później znaleźliśmy się ponownie na Rynku, okrążyliśmy go, po czym zagłębiliśmy się w uliczki w jego najbliższym otoczeniu. Nigdzie już nam się nie spieszyło, zatem oddaliśmy się bez reszty błogiej atmosferze pogodnego październikowego popołudnia, spacerując nieśpiesznie i zaglądając to tu, to tam.
Po pewnym czasie znów przyjechał po nas stary znajomy, a nam, jakoś nagle dziwnie i smutno było opuszczać to miejsce. Czyżby magia Náchodu okazała się wobec nas tak silna i skuteczna? :)

Kościół św.Wawrzyńca. Przed nim kolumna św.Trójcy

Niepozorny budyneczek Muzeum Regionalnego w Náchodzie

Rozpoczynamy zwiedzanie

Kącik poświęcony lokalnym fotografikom

Ekspozycja historii regionu

c.d.

c.d.

c.d.

c.d.

Makieta nachodzkiego zamku

Była też broń biała i palna...

oraz rekonstrukcja domu tkackiego

Czechosłowackie medale z lat 30. XXw.

Było też trochę umundurowania...

i sprzętów z epoki

Nie zabrakło słynnego czeskiego szkła

oraz ciekawostek, jak ten pokaźny pocisk moździerzowy, w otoczeniu nieco innych moździeży ;)

Trafił się też typowy "kościotłuk", czyli protoplasta dzisiejszych rowerów

Budynek hotelu i teatru Beránek

Fragment północnej pierzei. Pierwszy po prawej- Ratusz

Kamienica na pierzei zachodniej Rynku

Modernistyczny budynek poczty

Nowy Ratusz, najefektowniejsza budowla nachodzkiego Rynku...

i jego detale

c.d.

Podchodzimy pod zamkowe wzgórze

Po drodze napotykamy zabytkowe studzienki...

oraz fragmenty murów z bastejami

Już prawie pod bramą

 Za nią, osiągamy jeden z zewnętrznych dziedzińców

Jak na razie przestronnie i bez tłoku

Widok z dziedzińca na dwie zamkowe wieże

Fragment kaplicy

Kolejny dziedziniec...

i następna z bram

Jesień na zamku Náchod

Fragment ogrodów...

usytuowanych w północnej części zamku

Fontanna

Wchodzimy na zamek wysoki

Widok na wieżę główną...

Jeden z portali bramnych

Najmniejszy z dziedzińców

c.d.

c.d.

Były też piwnice, ale tam nie schodziliśmy

Arkady na dziedzińcu

Korytarz z wyjściem na tarasy

Widok z dziedzińca na wieżę zegarową

Fragment podzamcza...

i wybieg dla niedźwiedzi, które nie raczyły nań się pofatygować ;)

Jeden z mniejszych dziedzińców...

za którym znajdowały się zamkowe stajnie, kuźnie i pomieszczenia dla obsługi tychże

Przed stajniami

Brama wejściowa do zamku od strony zachodniej...

za którą to znajduje się spore założenie parkowe...

o malowniczo pofałdowanym terenie

Tutaj spotkaliśmy stadko danieli...

oraz muflonów, nic nie robiących sobie z naszej obecności

Parkowa figura św. Jana Nepomucena

Jedna z alei

A tu wyjście z zamku od strony południowej...

skąd przez dłuższy czas można oglądać go ładnie się prezentującego

c.d.

c.d.

Niebawem znów zapuszczamy się na kręte ścieżki po zamkowym wzgórzu...

by niewielką uliczką ponownie osiągnąć Rynek

Zaglądamy też w zaułki po jego obu stronach

Widok spod Nowego Ratusza, na kościół św.Wawrzyńca i pierzeję północną Rynku...

oraz część wschodniej, wraz ze wzgórzem zamkowym

Zabytkowa kamienica na ul.Zámecká
Fasada kolejnej z nich...

i następnej

Detale nachodzkich ulic, które cieszą oko

Tylna elewacja kościoła św.Wawrzyńca

Na jednym z budynków dojrzeliśmy nawet elementy socrealistyczne

Jeszcze raz kolumna św.Trójcy i Ratusz...

oraz figura św.Jana Nepomucena

I ponowne zbliżenie na odnowioną elewację kolejnej kamienicy

Na zakończenie- Nowy Ratusz raz jeszcze

Źródło grafiki: internet             

  
Życzę Wam pomyślności, szczęścia i wielu pozytywnych wrażeń w całym 2016 roku...

                                                                                                            - Medart