środa, 23 listopada 2016

Projekcja



Najpierw 

Lubię gdy tak kwili i macha na dzień dobry. O wschodzie słońca, rana jest zaogniona i sił jeszcze pod dostatkiem. Ale nie boli. Świętość białych ścian rzuca na główkę nikły promień, który roztkliwi nawet skamieniałego. Mam na myśli już tych ułożonych, ukształtowanych. Łapki igrają i szarpią materię. Słońce przechwytuje gesty. Małe, czułe próby pajączka, który zaplata skąpą nić i tworzy z niej potem prawdziwe arcydzieło. Jest ich więcej. Takich małych łapek, łowców skutków bez przyczyny i zdań bez orzeczenia. Niewielu jednak zdaje sobie z tego sprawę. Nad łóżeczkiem powoli rozwija się dzień. Policzki częstuje światłem i szarpie harfą paru grzechotek. Ach, żeby mógł tu dotrzeć każdy strudzony. Oparł by się o stół i dostrzegł tego małego w morzu pościeli. Ale byłaby heca. Lecz nikt już tu nie przychodzi. I jest jeszcze ten mały porcelanowy aniołek, rozkrzyżowany nad białym czółkiem. Kolibie się i trzęsie, ale zawsze pozostaje uśmiechnięty. Wszyscy mówili: „To po to, by miał szczęście w życiu”.

Nazajutrz

Długi czerwcowy dzień. Jego zapał i bieg ku światłu jest nie do ogarnięcia. Ręce i nóżki w zapamiętaniu. Do przodu, nieustannie i znów. A inni mali zuchwalcy wtórują jego próbom. Jakże dużo ma sił. Tamci aż przystają, bo widok wymyka im się spod kontroli. Jest za szczery. Potem żwawo pod górkę. Setka dmuchawców pęka pod stopami, a wiatr dokonuje sprawiedliwego podziału. Trawa jeszcze nigdy nie była tak zielona. Ale na płaskim wierzchołku dołączają inne barwy. Widzi teraz więcej niż potrafi udźwignąć. Nagły podmuch stawia mu kucyka, gdy z wypiekami na twarzy macha matce. Jej seledynowa koszula tam niżej, zwiastuje bezpieczny powrót i sen. Ten dzień skończy się po prostu tak, jak dziesiątki innych. Nic nie zakłóci spokojnego oddechu, a miękka kołderka odgrodzi niezauważenie od ciężaru nocy. Będzie śnił o ptakach.

Dalej

Opierając czoło o chłodną szybę, po raz pierwszy zada sobie pytanie: Więc to tak?
Odpowiedzi nie będzie, więc uda się nad pobliski staw i ze złością zacznie ciskać kamienie. A już wieczorem, donośny krzyk lelka obudzi w nim pierwsze zaprzeczenie, pierwszą niezgodę. Więc tak kilka miesięcy i lat pod to dyktando. Trochę dat które niosły obietnice, a zostały tylko kupką popiołu. Szaleństwo nie jednej nocy, gdy wychodził w mrok gorący od wódki, w starej, znoszonej skórze z podpinką sromotnego lęku. I gdy spał pod jej oknem na stercie bólu. Później gdy to nie wyszło, uczył się słów na nowo. Szkoły wynajdywał wśród ludzi spłoszonych, jak on sam. Dzika zwierzyna jego myśli gnała do przodu i czuła na grzbiecie całą sforę życia. Szukał przystanków. Podejmował próby. Ale słyszał tylko huk sztucera za plecami. Więc biegł. I wył. Księżyc jeżył mu sierść, a mrok był zbyt dosłowny. Wtedy właśnie stracił najwięcej. Puste miejsca, wilcze doły i lód. Zamiast serca.

Później

Nieco zwolnił. Gonitwa ustała a lody stopniały. Nabrał świeżego powietrza. Teraz albo nigdy. I nowe próby, przykłady dostosowań i zalążek własnego rozumienia. I ambicja. Ta nieformalna matka psychopatów. Dawał z siebie wiele. Na drodze stawali mu różni, ale się nie przyglądał. Wchodził w to na pół gwizdka i nie więcej. Zrobił się szorstki. Musiał. Brali go za innego, więc tylko wyżej stawiał kołnierz i szedł. Udowadniał sobie i tamtym, że warto. Jakże był wtedy swobodny. Ale nic nie trwa wiecznie. Coś wreszcie obudziło w nim tamten lęk. Tak z dnia na dzień. I potknął się. Wystarczyło. Od tamtego czasu coś pękło. Nie szukał jednak przyczyny, bo pachniało mu to słabością. Zawijał się w koc po same uszy i starał nie oddychać. Zbawcza noc jednak nie zawsze przychodziła. Więc zdawał się wtedy na garść sprawdzonych marzeń i dat. Jakże trudno było zachować pozory.

Zawsze

Przyszła więc którejś nocy i przysiadła na brzegu łóżka. Nie była jego matką, nie była też kochanką. Nazwał ją Piękna i już się nie bał. Była tą inną. Wytarła mu czoło i dołożyła do ognia. Nie marzł już. Kilka sinych bruzd z warg zmyła pocałunkiem. Zapełniała świat i wiedział, że jest inaczej. Nie czekali zbyt długo. Radosny promień szczęścia w dziecinnym łóżeczku i śniadania we dwoje, które nosiły znamiona mszy.

Potem trochę nieuważnych kroków i parę kolejnych lat bez przesilenia. Czasem smutek pod wieczór. Gdy ich płomień niekiedy przygasał, zaraz odzywało się stadko nieproszonych pretensji. Później się przepraszali i w pościeli ciężkiej od potu i łez, szeptali te same rzeczy. I każdy dzień po, okazywał się krótszy o tę jedną chwilę. A potem nagle nie wróciła do domu. Szukał wszędzie, ale nikt nic nie wiedział. Było kilka iluzji, kilka śladów i gorących tropów. Na nic. Wszystkiego dowiedział się już znacznie później, gdy ktoś tam przez przypadek znalazł ciało.
Nigdy 

Czasami przytulał się do trawy. Gdy wszyscy odchodzili, nadawał właściwy rytm swym skojarzeniom i padał na kolana. Cały szkopuł w tym, że z tej perspektywy okłamywał horyzont. Łapał się jeszcze na wspomnieniu, gdy lekki ciepły deszcz obmywał mu poliki. Później zahaczał czołem o ten krąg chmur, co zazwyczaj. Czy ktoś w ogóle wątpi, że w takim stanie jest miejsce na troskę?

Nie odróżniał barw i konturów. Wziąłby osę za muchę, lub odwrotnie. Ale gdy zachwyt wdzierał się błękitem do dna, nie zasłaniał oczu. Kilka sekund później, na świat przychodziło kilka westchnień więcej. Droga przez łąki kradła ciszę. Ciągnęła potok słów, samowolkę pobliskich maszyn i nieopanowaną orgię wolności. Więc nie wszyscy poszli. Nie ci co chcieli, lub też nie wiedzieli gdzie. Jest w tym jakaś pierwotna myśl by złamać wszystko w zasięgu wzroku, albo przynajmniej to oswoić.

Widział ich już z daleka. Uzbroił się w spokój i czekał. Pierwsze uderzenia wcale nie bolały, ale to dopiero początek. Przyszło zbyt wielu. Wkrótce nie zasłaniał już nic. Okłamany horyzont, to tylko kilka nóg więcej niż przypuszczał. Dlaczego oszczędzają głowę?- pomyślał jeszcze.
Kiedy wiatr się uspokoił, było już późno. Suma wszystkich źdźbeł zaniechania i jednakowo pusty lęk króliczej nory. Gwiazdy drżały. Dzień miał wstać piękniejszy niż zwykle.

  
***

P.S. Czas płynie nieubłaganie. Wczoraj "strzeliła" czwarta rocznica tego bloga. Pamiętam jak to się zaczynało. Kiedy zastanawiałem się, czy to wszystko potrwa choćby rok. Czy będzie warte tego, by w ogóle zaistnieć w tej wirtualnej grze. W tej nie do końca sprecyzowanej i ustalonej przestrzeni. Jak widać jednak trwa jakoś. Jakoś dycha i wierzga, choć zapewne nastąpi kiedyś moment przerwy i znieruchomienia. Jak ze wszystkim zresztą.
A póki trwa i kręci się, to dziękuję Wam że się pojawiacie i że zostawiacie tutaj też coś od siebie. I wcale nie musi być to komentarz. Nieraz wystarczy nikły powiew myśli, lub mały szept emocji.


Zdjęcie: Hengki Koentjoro
                

2 komentarze: