niedziela, 17 kwietnia 2016

Od pól...


Cienie kilku owdowiałych chałup. Luźny zlepek ciał porozrzucanych tu i ówdzie i martwa perspektywa nieokreślonej równiny. To wszystko, o co może zapytać zbity z tropu podróżny, po awarii GPS-a lub sromotnego żartu mapy. Jeśli już wcześniej nie uświadomi sobie tego, iż podąża rytmem szaleństwa.
Wioska skapitulowała przed światem. Jedyna tablica jaka istniała, rozpadła się wieki temu. Dokonała się tak samo, jak tysiące czynności spłodzone poszarzałymi rękoma i ledwo widzącymi oczyma. Cienie. Tak się nazywała. I teraz, u progu zniknięcia, nazwa urzeczywistniła się lepiej niż można to sobie wyobrazić. W zapętlonym bezkresie umarłych pokrzyw i zbyt pojemnej przestrzeni, światło dnia porażało. Nieliczne psy szczekały oszczędnie. Wtedy, późna jesień zatopiła w brunatno-żółtym poszyciu najmniejsze echa ostatnich miesięcy.
Nagie drzewa stały się jedynymi oskarżonymi. Oddechy nielicznych wymazywały świadectwo tych skrytych w mroku, pobielanych izb. I jeszcze dym z komina. Tam gdzie widoczny, ocierała się jeszcze o nogi jakaś znikoma chęć przeżycia. Poza tym bezruch.

Pierwszego dnia gdy tu trafiłem, nie mogłem wyjść z podziwu. Obszedłem wszystko co najmniej trzy razy z rzędu, by upewnić się że nie śnię. Ale nic z tego. Rzeczywistość kłuła w oczy bardziej niż ostry, listopadowy wiatr. A później, gdy dane było mi Ich odnaleźć, zdałem sobie sprawę że ten pusty bak, to moje błogosławieństwo. Że nic nie dzieje się przypadkiem. Tyle razy czytałem o tym a teraz jest. Moje małe rozdroże. I widzę już o wiele dokładniej. Odwracam się spokojnie i patrzę. Każdy z Nich zdecydowanie taki sam, a jednak całkiem inny.
 Wydaje mi się że miałem kiedyś rodzinę, ale to niekompletne. Nijak ma się do tego, co widzę. Bo jak dokonywać porównań i bawić się w uzurpatora szczęść wyuczonych? Pozostałem jakby nieobecny na równej płaszczyźnie ze światem, nie dłużej niż tydzień. Później utonąłem w zimowej mgle, wiosennych roztopach i muśnięciach pąków jabłoni. Poznałem też smak ich chleba, a dni rozciągnęły mi się przed oczami i zaniechały prób dalszych.
Wieczorami paliłem w piecyku całym smutkiem niedopowiedzeń, na który nakładałem wciąż nowe sposoby odkrywania tego co wokół. I tylko niebo było wciąż takie samo. Często spoglądałem tam, i wtedy wraz z chmurami nadciągały twarze. Kiedyś tak ważne, teraz wydawały mi się tylko prześwietleniem na czarno białym filmie. Bałem się, by nie wróciło tego więcej. Bo już zapadałem w drzemkę w tym bezpiecznym i wygodnym kokonie, a sen, jeśli ma być szczęśliwy, nie powinien być nagle przerywany.
Oni nie trzymali mnie wcale. Dali tylko miejsce, najmniejszy kącik z możliwych, ale to wystarczyło. Po raz pierwszy w życiu przygarnąłem prostotę. Ale nie wszystko było tak jak chciałem. Z czasem noce stawały się zbyt duszne i bujne od natłoku scen. Studziłem stopy o wytarte deski i drżałem do świtu. Wołało mnie coś, co już kiedyś zdawało się tak uciskać i siadać ciężarem na piersi. I gdy przyszła kolejna wiosna, musiałem podjąć decyzję. Pośród coraz śmielszych słonecznych promenad, budziła się moja chęć przepoczwarzenia. Dochodziłem do najprostszych wzruszeń nie wychodząc z cienia, ale czegoś jednak mi brakowało. Może i o to rozbijały się moje przedwczesne marzenia o duszy uszczęśliwionej?

Gdy nadszedł ten dzień, wziąłem po prostu to co potrzebne i wyszedłem. Wybrałem tę samą drogę. Nawet nie tknąłem spojrzeniem swojego pojazdu, ledwie zalegającego na poboczu. Jak wtedy, brnąłem w błotnistych koleinach i rozgrzeszałem ostatnie połacie śniegu. Było mi jakby lżej. Coś zawierało się w tym wiodącym akcie powrotu do normalności. Jakieś natchnienie. Bo starałem się. Przez drogę nie obejrzałem się ani razu. Nie wiem ile mi ona zajęła. To nieistotne, bo do celu zdaje się nie dotarłem nigdy.
Wypatrzone oczy i dłonie zaciśnięte na gardłach dawno odpuszczonych okazji. Szeptem i żalem do przodu. W płomieniach, w próżni kończącego się świata, otrzymałem wreszcie odpowiedź. Na rozstajach, pod bujnym dębowym ołtarzem wbiłem kolana w piach. Najgłębiej jak umiałem. Od pól nadbiegał już sen i słodki powiew skowronka. Tak to zaplanowałem. Lekko, z wdziękiem i na uboczu. Gdy mnie odnajdą, trawy dźwigać już będą ciężar najprawdziwszej rdzy.  

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz