Zimno.
Poruszam
się po omacku. A jakby tego było mało, nogi już prawie odmówiły posłuszeństwa.
Korytarz jest dość wąski. Rozpostartymi rękoma dotykam ścian. Czasami to pomaga
w utrzymaniu równowagi. Czasami przeszkadza. Dłoni nie czuje od dobrego kwadransa. Pewnie już po nich. Nie wieje tu i to jedyny plus. To znaczy, nie tak
jak na zewnątrz, bo ruch powietrza i tak dość spory. Od czasu do czasu słyszę
płynącą wodę. Takie niewinne strumyczki, co to potem przybierają oblicza
rwących rzek. Tu, w górach, grawitacja ma większe pole do popisu.
Przypomniałem
sobie o tym skrócie niedawno. Byłem już kiedyś w tej sztolni , ale nigdy zimą.
Teraz z trudem ją poznawałem. W obłączkach pary sunąłem do przodu. Każdy krok
zbliżał mnie do akceptacji faktu, iż zabłądziłem. Zastanawiałem się gdzie
popełniłem błąd. Odnogi były tylko dwie. Miałem skręcić w drugą. Jednak to, co
widziałem teraz, nie pokrywało się z obrazem utartym i znajomym. Coś było nie
tak.
Niebawem
już posiadłem pewność. Korytarz zmalał tak raptownie że musiałem dalej na
czworaka. Walczyłem jeszcze z myślą by zawrócić ale zrezygnowałem. Trzeba do
przodu. Jak trafię na zawał, to najwyżej wtedy. Ale póki co ten ruch powietrza,
więc warto. Musi tam istnieć wyjście. Wyobrażacie sobie? Włażę tu, pod ziemię,
by skrócić sobie drogę, by przejść tak dwieście metrów i nie trawersować zbocza
które zimą jest nieosiągalne i co? Wpadam w jeszcze większe gówno. Z deszczu
pod rynnę, jak mówią. Po kilku minutach bolą mnie już kolana i łokcie. W
dodatku uderzam boleśnie twarzą w jakiś wyłom. Coś ciepłego zaczyna spływać po
policzku. Prosto za kołnierz kurtki. Bluzgam cicho i sunę dalej. Korytarz nie
odpuszcza. Robi się bardziej wilgotno i niebawem brodzę w lodowatej wodzie.
Wciąż na czworakach. Kucam co chwilę i z trudem łapię oddech. Trzęsie mną jak
nigdy. Zastanawiam się ile przeszedłem i gdzie się znajduję. Nie mam za bardzo
sił, by panikować. Raczej chłodno kalkuluje. Nic się nie zgadza, ale nie
zamierzam ustępować. Pomału robię się głodny. O zimnie nie wspomnę. Czasem
wydaje mi się że dostrzegam światło. Ale to wyobraźnia. Kilka razy już się na
to łapałem. Przyśpieszałem wtedy nawet i nie zważając na ból gnałem do przodu.
A potem już tylko rozczarowanie. Przygotowuję się pomału na to, iż majaki wrócą
niebawem ze zdwojoną siłą. Nie inaczej.
Ostatnią
przytomnością umysłu podejmuje decyzję o powrocie. Trudno. Muszę. Ale po
niedługim czasie mam dość. Dochodzę bowiem do rozwidlenia, którego wcześniej
nie było. Tak mi się przynajmniej zdaję. Ale mogłem się mylić bo tu, po omacku
świat podlega innym prawom. Cały zesztywniały z zimna i bezsilności łapię
ostatnie promyczki nadziei. Jednak to bez sensu. Oczy wypatrują do bólu
chociażby jakiegoś zarysu, fragmentu, którego mógłbym się chwycić i dzięki temu
ocalić skórę. Nic z tych rzeczy. W końcu padam na twarz. Po prostu ręce i nogi
ostatecznie odmawiają posłuszeństwa. Jest w tym pewien paradoks, bo tonącą
świadomością odbieram jakieś rozmowy, krzyki, nawoływania. Chyba też
poszczekiwanie psa. Może więc jednak...
***
Horska
sluzba miała nielichą zagwozdkę, by odkryć jakim cudem Andrzej M. znalazł się z
tej strony góry. Szczególnie teraz, gdy oba wejścia do sztolni są przysypane prawie dwumetrową warstwą śniegu, a brnięcie szlakami
pieszymi to rzecz bardzo uciążliwa. Ale nie dziwili się zbytnio, gdyż jak żywo
pamiętali incydent sprzed ośmiu lat. Ten sam rejon, też zima, też wiatr
rwący ze zboczy na złamanie karku. I tylko jedna osoba z grupy czterech
licealistów, którą po dwóch dniach odnaleziono. Ledwie żywą. I potem jej
chaotyczna opowieść, momentami przypominająca film fantastyczny. Tak. Polskie
służby powinny już dawno zająć się zasypaniem wejścia do sztolni. A my tu
również z tymi dzikimi szybami, które tylko straszą i zwiastują kolejne
nieszczęście. Tak, najwyższy czas. A jak nie zrobią tego inni, to zrobi to on,
Pavel Nazak - sam, ewentualnie razem ze swoim kuzynem. Tak gorączkowo myślał,
wracając po akcji służbowym Land Roverem do placówki w Harrachowie.
Dwa
tygodnie później Pavla szukali wszyscy. Koledzy z firmy, ochotnicy, policja i
rodzina. Co ciekawe, zniknął też jego kuzyn, ale to akurat nie dziwiło nikogo.
Wszyscy wiedzieli że to lejek i moczymorda jakich mało, więc zapewne znajdzie
się jak tylko wytrzeźwieje.
Nie
znalazł się jednak. Pavla też szukano przez
ponad miesiąc. Bez rezultatu.
Po jakimś czasie nastała wreszcie wiosna. Śniegi ospale ruszyły i spłynęły tysiącami strumyczków w dół zboczy. Sztolnia stała się bardziej dostępna.
Po jakimś czasie nastała wreszcie wiosna. Śniegi ospale ruszyły i spłynęły tysiącami strumyczków w dół zboczy. Sztolnia stała się bardziej dostępna.
P.S. Tekst powstał, jako luźna interpretacja kilku "lokalnych opowieści".
Przy okazji, serdecznie pozdrowienia dla Pana Mariana z Michałowic. Do zobaczenia w przyszłym roku :)
Bardzo ciekawa historia...
OdpowiedzUsuńMam parę takich w zanadrzu. Może coś jeszcze spłodzę ;)
UsuńMimo że luźna interpretacja, to i tak bardzo intrygująca. Skoro kilka takich historii jest w zanadrzu, to ja czekam na więcej, bo ta zdecydowanie do wciągających należy.
OdpowiedzUsuńDzięki.
UsuńCóż, skoro jest zainteresowanie, to zapewne coś podobnego jeszcze na blogu się pojawi.
Pozdrówka :)