sobota, 23 kwietnia 2016

Góry Złote 2015


Część 4- "Jaskinia Wapienna"- Modzel- Chłopska Kopa- Lutynia, oraz Brzozowe Zbocze- przełęcz pod Trawieńską Górą- Kadzielna- Przełęcz Karpowska- Droga Gierałtowska- Wądroże Gierałtowskie

Dziś wrzucam wycieczki z dwóch dni. Jedna z nich okazała się wyjątkowo krótka, jako że kapryśna aura dość mocno pokrzyżowała nam plany i zrezygnowaliśmy zatem z dłuższego wariantu.
Pierwszego wyjścia dokonaliśmy niemalże w strugach deszczu, pełni nadziei na rychłą poprawę pogody. Temperatura oscylowała wokół 10 stopni, zatem jak na końcówkę czerwca, to za ciepło raczej nie było. Początkowo skierowaliśmy się ku Jaskini Wapiennej, zwanej też przez niektórych Pieczarą Zbójników.
Nie jest to jednak autentyczna jaskinia, a jedynie sztucznie wydrążona jama, powstała na miejscu dawnego kamieniołomu wapienia. Składa się z głównej komory o długości 22m, szerokości 8-12 i wysokości 3-6m. Natomiast ciekawostką jest fakt, iż w tym miejscu znajduje się również niewielkiej wielkości jaskinia krasowa, ulokowana pod północną ścianą łomu tej pierwszej. Za jej niewielkim otworem (0,5x 0,7m), znajduje się jeden dość prosty korytarz upadowy, o długości mniej więcej 14m.
Oczywiście my spenetrowaliśmy pobieżnie jedynie tę pierwszą, po czym udaliśmy się dalej, za znakami czerwonej ścieżki dydaktycznej. O ile jednak oznakowanie w okolicy jaskini jeszcze jakoś funkcjonuje, o tyle dalej jest już coraz gorzej i w pewnym momencie czerwono-białe kwadraciki znikają z drzew na dobre. Nie pozostaje wtedy nic innego, jak mozolne przeciskanie się przez krzaczory i trawę sięgająca miejscami kolan. I całe szczęście że owego dnia mieliśmy na nogach stuptuty, gdyż inaczej spodnie po kilku minutach takiej "przeprawy", nadawały by się już tylko do wykręcenia.
Na szczęście za jakiś czas odnaleźliśmy ponownie czerwony szlak, tym razem nieopodal bezimiennego wzniesienia, górującego od wschodu nad Doliną Wiosennika. Leśnym duktem trawersujemy wzgórze Modzel i rozpoczynamy podejście pod Chłopską Kopę, której stoki mocno już przetrzebili leśnicy.
Już na górze pogoda na szczęście poprawia się nieco i na zboczach Strzybnika możemy cieszyć oczy ładnymi widokami. W istocie była to jednak chwilowa poprawa. Docierając z Ułęża do Lutyni, z której to kierować mieliśmy się w stronę granicy i docelowo- Travnej, stwierdzamy, że chmur znów drastycznie przybywa i lada chwila może lunąć. Jak się okazuje, nasze obawy są uzasadnione i niebawem zaczyna padać. Z początku delikatnie, ale z czasem przeradza się to w monotonną ulewę, w dodatku ponownie okraszoną znacznym spadkiem temperatury. Czekaliśmy pod wiatką ponad godzinę, aż może sytuacja się unormuje a deszcz zelżeje, ale...niestety. W zaistniałej sytuacji zrezygnowaliśmy z dalszej wędrówki i skierowaliśmy się w stronę Lądka.

Dawne budynki (nieistniejące już) poniżej Przełęczy Karpowskiej, z widoczną na pierwszym planie restauracją Schwarzen Berg. Obecnie miejsce to nosi nazwę Ćerny Kout.


Drugi dzień okazał się łaskawszy pod względem pogody. Co prawda deszcz też nas złapał, jednak jego intensywność była na szczęście znacznie mniejsza. Z Lądka wyszliśmy Drogą Karpowską, po czym Brzozowym Zboczem, zmasakrowanym niemalże doszczętnie przez zrywkę drewna, przebiliśmy się w okolicę przełęczy pod Trawieńską Górą. Tu już wstąpiliśmy na szlak graniczny, którym wędrowaliśmy aż do samej Przełęczy Karpowskiej. Stamtąd odbiliśmy na Drogę Gierałtowską i później, znacznie szersze Wądroże Gierałtowskie, od południa okalające najwyższe wzniesienia Lasu Grodzkiego, takie jak Karpiak i Królówka.

Okolica Jaskini Wapiennej

"Jaskinia" od strony wejścia...

oraz w środku...

W "jaskini"

I rzut oka na niewielkie wejście, do autentycznej jaskini

Ruszamy dalej

Łąki w Dolinie Wiosennika

Niebawem znów wchodzimy do lasu

Zaczyna się systematyczne, choć niemęczące podejście...

ale wkrótce będzie bardziej stromo

Podejście pod Chłopską Kopę. Po namokniętym i błotnistym szlaku idzie to dość mozolnie, bowiem odnotowujemy poślizgi ;)

Wreszcie na górze

Odbijamy w stronę południowych stoków Strzybnika...

by wkrótce powitać otwartą przestrzeń

Pogoda się poprawia...

zaś drogę umilają nam rozległe połacie Łubinu trwałego

Nad dachami Ułęża

W drodze do Lutyni, znów towarzyszą nam coraz mocniej kłębiące się chmury

Resztki budynków dawnej kopalni srebra i ołowiu "Nowy Filip",powyżej Drogi Granicznej


Początkowy odcinek Drogi Karpowskiej

Jeszcze chwila i...

zagłębiamy się w las

Droga przez Brzozowe Zbocze, jest dosłownie zmasakrowana ciężkim sprzętem

Leśnicy się nie opindalali. Nawet niektóre drzewa z oznaczeniami szlaku poszły tu w diabły :(

Na zboczach Trawieńskiej Góry

Zbliżamy się do granicy

Tuż za nią, na przełęczy, znajduje się niewielka wiatka...

spod której dostrzec można najbliższe zabudowania czeskiej wsi Zálesí

Ruszamy szlakiem granicznym

Wkrótce zaczyna padać

Kamienny wał po którym idziemy, to pozostałość dawnej granicy prusko-austriackiej

Okolica szczytu Kobyla Kopa

Zejście z Bukovej Kopy w stronę przełęczy

Na Przełęczy Karpowskiej, istniało dawne turystyczne przejście graniczne

Dziś jest tu sympatyczna wiatka :)

Idziemy chwile szlakiem zielonym...

po czym przeskakujemy na dużo szerszą Drogę Gierałtowską...

trawersującą wzniesienia Karpiak oraz Królówka

Na deszczowym szlaku

Niebawem niebieski szlak odbija na południe, a my próbujemy przebić się leśnymi ścieżkami....

do Wądroża Gierałtowskiego

Wkrótce osiągamy je

Wybrany niebawem przez nas szlak rowerowy, znów przypomina pandemonium

Nie ma zmiłuj. Przez następne 2km musimy dreptać w błocie.

Skały przy Drodze Wielkiej Okólnej

Droga Wielka Okólna. Pogoda znacząco się poprawia i można by rzec: rychło w czas :(

W stronę Lądka- Zdroju


c.d.n.

Źródło archiwalnego zdjęcia: http://dolny-slask.org.pl/ 
      

    
    

niedziela, 17 kwietnia 2016

Od pól...


Cienie kilku owdowiałych chałup. Luźny zlepek ciał porozrzucanych tu i ówdzie i martwa perspektywa nieokreślonej równiny. To wszystko, o co może zapytać zbity z tropu podróżny, po awarii GPS-a lub sromotnego żartu mapy. Jeśli już wcześniej nie uświadomi sobie tego, iż podąża rytmem szaleństwa.
Wioska skapitulowała przed światem. Jedyna tablica jaka istniała, rozpadła się wieki temu. Dokonała się tak samo, jak tysiące czynności spłodzone poszarzałymi rękoma i ledwo widzącymi oczyma. Cienie. Tak się nazywała. I teraz, u progu zniknięcia, nazwa urzeczywistniła się lepiej niż można to sobie wyobrazić. W zapętlonym bezkresie umarłych pokrzyw i zbyt pojemnej przestrzeni, światło dnia porażało. Nieliczne psy szczekały oszczędnie. Wtedy, późna jesień zatopiła w brunatno-żółtym poszyciu najmniejsze echa ostatnich miesięcy.
Nagie drzewa stały się jedynymi oskarżonymi. Oddechy nielicznych wymazywały świadectwo tych skrytych w mroku, pobielanych izb. I jeszcze dym z komina. Tam gdzie widoczny, ocierała się jeszcze o nogi jakaś znikoma chęć przeżycia. Poza tym bezruch.

Pierwszego dnia gdy tu trafiłem, nie mogłem wyjść z podziwu. Obszedłem wszystko co najmniej trzy razy z rzędu, by upewnić się że nie śnię. Ale nic z tego. Rzeczywistość kłuła w oczy bardziej niż ostry, listopadowy wiatr. A później, gdy dane było mi Ich odnaleźć, zdałem sobie sprawę że ten pusty bak, to moje błogosławieństwo. Że nic nie dzieje się przypadkiem. Tyle razy czytałem o tym a teraz jest. Moje małe rozdroże. I widzę już o wiele dokładniej. Odwracam się spokojnie i patrzę. Każdy z Nich zdecydowanie taki sam, a jednak całkiem inny.
 Wydaje mi się że miałem kiedyś rodzinę, ale to niekompletne. Nijak ma się do tego, co widzę. Bo jak dokonywać porównań i bawić się w uzurpatora szczęść wyuczonych? Pozostałem jakby nieobecny na równej płaszczyźnie ze światem, nie dłużej niż tydzień. Później utonąłem w zimowej mgle, wiosennych roztopach i muśnięciach pąków jabłoni. Poznałem też smak ich chleba, a dni rozciągnęły mi się przed oczami i zaniechały prób dalszych.
Wieczorami paliłem w piecyku całym smutkiem niedopowiedzeń, na który nakładałem wciąż nowe sposoby odkrywania tego co wokół. I tylko niebo było wciąż takie samo. Często spoglądałem tam, i wtedy wraz z chmurami nadciągały twarze. Kiedyś tak ważne, teraz wydawały mi się tylko prześwietleniem na czarno białym filmie. Bałem się, by nie wróciło tego więcej. Bo już zapadałem w drzemkę w tym bezpiecznym i wygodnym kokonie, a sen, jeśli ma być szczęśliwy, nie powinien być nagle przerywany.
Oni nie trzymali mnie wcale. Dali tylko miejsce, najmniejszy kącik z możliwych, ale to wystarczyło. Po raz pierwszy w życiu przygarnąłem prostotę. Ale nie wszystko było tak jak chciałem. Z czasem noce stawały się zbyt duszne i bujne od natłoku scen. Studziłem stopy o wytarte deski i drżałem do świtu. Wołało mnie coś, co już kiedyś zdawało się tak uciskać i siadać ciężarem na piersi. I gdy przyszła kolejna wiosna, musiałem podjąć decyzję. Pośród coraz śmielszych słonecznych promenad, budziła się moja chęć przepoczwarzenia. Dochodziłem do najprostszych wzruszeń nie wychodząc z cienia, ale czegoś jednak mi brakowało. Może i o to rozbijały się moje przedwczesne marzenia o duszy uszczęśliwionej?

Gdy nadszedł ten dzień, wziąłem po prostu to co potrzebne i wyszedłem. Wybrałem tę samą drogę. Nawet nie tknąłem spojrzeniem swojego pojazdu, ledwie zalegającego na poboczu. Jak wtedy, brnąłem w błotnistych koleinach i rozgrzeszałem ostatnie połacie śniegu. Było mi jakby lżej. Coś zawierało się w tym wiodącym akcie powrotu do normalności. Jakieś natchnienie. Bo starałem się. Przez drogę nie obejrzałem się ani razu. Nie wiem ile mi ona zajęła. To nieistotne, bo do celu zdaje się nie dotarłem nigdy.
Wypatrzone oczy i dłonie zaciśnięte na gardłach dawno odpuszczonych okazji. Szeptem i żalem do przodu. W płomieniach, w próżni kończącego się świata, otrzymałem wreszcie odpowiedź. Na rozstajach, pod bujnym dębowym ołtarzem wbiłem kolana w piach. Najgłębiej jak umiałem. Od pól nadbiegał już sen i słodki powiew skowronka. Tak to zaplanowałem. Lekko, z wdziękiem i na uboczu. Gdy mnie odnajdą, trawy dźwigać już będą ciężar najprawdziwszej rdzy.